Jesli ktokolowiek jeszcze raz powie, ze jechac nad rzeke pomaranczowa (Orange River) sie nie oplaca, to moge tylko zaprzeczyc. Trasa D212 wzdloz granicy z RPA to jedna z najbardziej malowniczych tras jakimi do tej pory jechalismy w Namibi, prowadzaca przez Richtersveld Transfrontier Park. Po lewej stronie rzeka Pomaranczowa, a po prawej gory i do nich chwilowo tylko przyczepiona na polce droga piaszczysto – szrutowa. Jest jedna zasada jesli znaki mowia zwolnij do 30km to faktycznie sie stosuj, bo nigdy nie wiadmo, co sie wyloni z za gorki lub zakretu. A po drodze cale mnostwo widokow i miejsc gdzie mozna zejsc do wody, co zauwazamy nie tylko my, ale i pobliske zwierzeta, bo na miejscu gdzie sie zatrzymujemy ziemia jest az zryta wszelkiego rodzaju kopytami. Niestety gdy my tam stajemy nie ma zadnych zwierzat przy wodopoju. Na koncu tej trasy dojezdzamy do punktu kontrolnego policji, ktory zaczyna grozne wypytywanie, ale konczy na pytaniach, komu kibicujemy na mistrzostwach swiata w pilce noznej i czy Polska tez gra. Jest tez bardzo zdziwiony, ze my w Polsce mamy swoj wlasny jezyk, a nie angielski jako urzedowy...no coz, moze to byloby prostsze, ale chyba lubimy sobie utrudniac zycie ;) Na koniec jeszcze pan prosi o potwierdzenie zaplaty za wjazd na teren przygraniczny, na co my oponujemy ze zdziwieniem, ze z jakiej okazji. Pan sie troche zmieszal, na chwile zamilkl, popatrzyl na tablice rejestracyjne naszego samochodu i przeprosil, ze faktycznie mamy racje, bo mamy wypozyczony samochod na namibijskich numerach, a nie zagraniczny. Przy czym nie do konca wiemy, czy chodzi o numer czy fakt wypozyczenia, ale jestesmy zwolnieni z olpaty. Oboje zyczymy sobie milego dnia i podazamy dalej.
Kawalek dalej droga zamienia sie w asfaltowa, a teren w niekonczaca sie przestrzen mieniaca sie czerwienia z gorami na horyzoncie. Na prawo w oddali gory a lewo dawne tereny kopalni diamentow i teren zabroniony, co rowniez jest widoczne na kazdym plotku i wjazdach z puntkami kontrolnymi lub zamknietymi bramkami. Teren robi sie znow surowy i pustynny. Krotkim urozmaiceniem na samym poczatku tego prawie 200km odcinka do Aus jest Rosh Pinah ze swoja malomiejska domkowa budowa w ogrodzonych kompleksach i przeorganizowana komunikacja drug z nowiutkimi rondami, pasami itd. Kolejne wyrwane z bajki miasteczko, ale biorac pod uwage ilosc wszelkiego rodzaju kopalni w okolicy jakos to nie dziwi. Choc ta zachwiana rownowaga wyjasnia sie kawalek za tym betonowym miasteczkiem, gdzie pojawiaja sie zwykle blaszaki i zoorganizowany nielad. Te miejsca tylko jedno maja wspolne, wzgledna czystosc. Po drodze nawet mijamy pracownikow z workami, ktorzy sprzataja teren. Niesamowite.
Powyzsza droga do Aus schodzi nam glownie na kontemplowaniu muzyki i wygladaniu strusi i antylop. To niewyobrazalne gdy za oknami widzi sie takie suchy teren, bez najmnejszego drzewka lub krzakow, ale faktycznie wypatrujemy kilka. Emocje zaczynaja sie gdy w Aus skrecamy na B4 do Luderitz i przed nami teren zaczyna robic sie jeszcze bardziej pustynny. W okolicach Garub, ktore jest znane z dzikich koni widzimy tylko jednego, ale pojedziemy tam jutro, dzis zmierzamy do konca trasy. Z boku caly czas towarzysza nam tory kolejowe. Im blizej Luderitz tym wiecj piasku i coraz silniejszy wiatr. Pojawiaja sie wydmy, najpierw male i niewinne, a pozniej coraz wieksze. Niektore przesypuja sie przez droge, lub juz dawno przesypaly sie przez tory kolejowe zasypujac je doszczetnie. Wokol nas tylko skaly i piasek. A na koncu male idylliczne miasteczko Luderitz, ale zanim tam dojedziemy skrecamy jeszcze 10km przed do Kolmanskop czyli miasta widma i pozostalosci po swietnosci diamentowej. Na miejsce dojezdzamy doslownie o 12:58, a bramy sa zamykane o 13godz. Mozemy wjechac, ale za specjalna oplat 220N$ (normalnie bilet kosztuje 75N$), wiec dochodzimy do wniosku, ze najpierw sie zorientujemy na miescie.
Przez Luderitz tylko przejezdzamy i kierujemy sie bezposrednio na wyspe rekinow (Shark Island), zeby zapytac, czy mozemy tam nocowac. To miejsce nalezy do NWR, wiec teoretycznie trzeba bylo zrobic rezerwacje wczesniej, ale jej nie mamy. Przed wejsciem widzimy samochod z RPA, ktory sie zastanawia czy wjezdzac czy nie....my sie decydujemy, oni nie. Przy bramkach podchodzi do nas zakapturzony pan, ktoremy wiatr usilnie zrywa kaptur z glowy i potwierdza, ze nia ma problemu z noclegiem i bez problemu mozemy wybrac miejsc, bo jestesmy sami. Na wszelki wypadek potwierdzamy, czy nie powinno byc problemu z rozlozeniem namitou na dachu, ze wzgledu na wiatr, ale pan nie widzi problemu. My moze troche tak, bo wiatr taki, ze ledwo co idziemy, ale wstepnie ustawiamy samochod na nocleg. Shark Island, to byla wyspa skladajaca sie ze skal, porywistego wiatru i latarni morskiej, ktora zostala polczona z ladem przez port, a wiec ma teraz forme polwyspu. Rozkladanie namiotu zostawiamy na pozniej. Podobno wiatr ma zelzec.
Na miescie najpierw chcemy zalatwic z dowolnym organizatorem wycieczke, wycieczke do Elizabeth Bay (czyli kopalni diamentow) i Rock Arch, ale okazuje sie, ze potrzebne sa minimum 4 osoby, wykupienie minimum 3 dni przed ze wzgledu na to, ze samo zalatwianie pozwolen do Elizabeth Bay zabiera minimum 3 dni i cala wycieczka trwa minimum 1 dzien...no coz tyle czasu nie mamy pod zadnym wzgledem, wiec wykupujemy (350N$) wycieczke na Halifax czyli wyspe pingwinow na jutro rano, bo dzis juz nic nie oferuja. Pani tlumaczy nam tez co mozna zobacyczyc w miescie i gdzie najlepiej zjesc.
Spacerem obchodzimy cale miasteczko, gdzie czuje sie jak w Niemczech, bo nawet tabliczki z nazwami ulic sa takie same, pomijajac napisy na willach i kolonialnych rezydencjach. Konczymy w porcie (Waterfront), gdzie zglodniali rzucamy sie na podana nam rybe w restauracji Ritzi’s z widokiem na port i zatoke i gdzie spedzamy reszte popoludnia. Jak dla nas to dzien leniucha...Na wyspe rekinow wracamy dopiero aby podziwiac zachod slonca i poniewaz nie mozemy juz w siebie nic wiecej wcisnac z przejedzenia ;)
Po zachodzi zaczyna sie akcja pod tytulem rozkladania naszego do noclegu. W miescie juz myslelismy, ze wiatr sie zrobil slabszy, ale wyspa ma swoje prawa. Po dlugich negocjacjach uzgadniamy, ze moze jednak lepiej przeniesc sie za inne skalki, co tez robimy. Przy rozkladaniu namiotu nie widzimy jednak zbyt duzego efektu, bo wiatr nadal najchetniej zlozyl by go nam spowrotem. Hm i co teraz. Ale gdy widzimy, ze inni szalency, ktorzy wlasnie przyjechali rowniez rozkladaja namiot na dachu i pan nalezacy do obslugi potwierdza, ze wiatr nie powinnien zmieniac kierunku i wszystko powinno byc dobrze postanawiamy zostac. Dla wlasnego lepszego samopoczucia buduje obciazenie z kamieni dla naszej drabinki do namiotu, ktora utrzymuje polowe naszego namiotu na ziemi i aby zapobiec nieplanowanemu zlozeniu sie namiotu w pol. Z otwartym oknem i widokiem na oswietlony port idziemy spac. No to slodkich snow...