Po 2 godzinach sluchania cokilkosekundowego ‘mind your steps’elektrycznych pasow na Schipholu, godzinie spania w samolocie z pobudka na kanapke wieloziarnista z gouda i pasta musztardowo-ruccolowa wyladowalam na pierwszym przystanku podrozy w Monachium. Troche niedospana, chyba jeszcze nie calkiem do mnie dotarlo, ze podobno mam wakacje...hm, moze dotrze to do mnie jak sie jutro obudze w 30 stopniach, i pedzacym, trabiacym i krzyczacym wokol mnie swiecie Teraz tylko 5 godzin czekania na kolejny lot(cale szczescie tu pasy nie mowia ‘mind your steps’przy kazdej osobie , 7,5 godziny lotu i moge sie dac porwac. Zapowiada sie przygodowo, bo juz poczatki byly na wariackich papierach, nieskordynowane nieprzygotowanie sie, tajemnicze choroby na „P”, tradycyjne pakowaniu sie 30 min przed wyjazdem i zalatwianiu ostatnich sprawunkow na stacji i lotnisku. No i przygodowo na pewno, bo w pojedynke. Zobaczymy jak dlugo ze soba wytrzymam. Ale biorac pod uwage, ze juz w samym konsulacie przy zalatwianiu wizy zagadaly mnie w ciagu 15 minut pobytu 3 osoby, to chyba nie bede narzekac na brak towarzystwa. Zreszta samo zalatwianie wizy to przezycie samo w sobie. Niekonczoncy sie formularz online, z milionem pytan i szczegolow, ze zdjeciem 2-calowy (wlasne obrobki i inne wymiary zostaja automatycznie odrzucane, wiec trzeba sie udac do oficjalnego fotografa), w efekcie wypelniony formularz musisz wydrukowac , zebrac reszte dokumentow (paszport, zaswiadczenie, ze w celach turysycznych i w zaleznosci od osoby i miejsca pobytu, wszelkiekiego rodzaju rezerwacje, zaswiadczenie z urzedu miasta, jak dlugo jest sie w danym miejscu zameldowany, zaswiadczenie o dochodach,...) i udac sie do konsulatu w moim przypdaku w A-damie. Oczywiscie w swej Deutsche Gründlichkeit mialam ze soba wszystko, na co pani za biurkiem ledwo co rzucila okiem i zapytala gdzie zaswiadczenie od pracodawcy, ze to nie w celach zawodowych (nie wypisane na stronie ambasady jako dokument wymagany!), no ale nie bede zadzierac. Choc pewien hindus po wyjsciu mnie dogonil i powiedzial, ze moglam uprzec sie przy swoim i powiedziec, ze to nie wymagane, bo to bzdura i ewentulanie zaczac byc niemiala, to by odpuscili, no ale jednak ta wize chcialabym dostac wiec, pojechalam do pracy, poprosilam szefa o pismo, ze to w celach turystycznych i ze dostalam na to urlop, z zartem w oku, ze teraz oficjalnie nie moge juz sprawdzac skrzynki z pracy-mam to na pismie;) 2 godz. Pozniej bylam spowrotem w konsulacie i pani podejrzliwie probowala oszacowac autentycznosc pisma zdobytego w tak krotkim czasie, a ja musialam sie gryzc w jezyk, zeby nie zapytac w czym rzecz, czy moze zapomnialam dodac zdjecia szefa w 3 egzemplarzach...poczym pani nagle zerakajac na zaswiadczenie o zameldowaniu zaczela sie dziwic jak to mozliwe, ze wczesniej mieszkalam w Niemczech skoro jestem z Polski. No fakt, ktoby tam chcial, przeciez wszyscy marza tylko o osiedlenie sie w Indiach i dlatego sprawdzaja kazdego tak dokladnie. Ale udalo sie, zaplacilam nadprzepisowe 63Euro, bo jestem obcokrajowce w kraju ubieganie sie o wize i dostalam swistek do odebrania wizy za tydzien.
No wiec wiza jest, szczepienia, dokumenty, pieniadze, aparat, przewodnik , pol apteczki i gorzka zoladkowa sa, a jutro okarze sie, co jeszcze w swym pospiechu zapakowalam. Pod warunikiem, ze bagaz doleci w to samo miejsce co ja;) Zdrowie nadwyrezone tajemnicza choroba na „P” przez ostatnie 2wa (z 6ciu tygodni trwania choroby) jakos zbytnio nie dokucza, wiec odpukac. Teraz mam 5 lotniskowych godzin, coby dopracowac plan co chce w Indiach wogole robic. Zyczcie mi powodzenia!!!