Hurra, przetrwalismy na Shark Island. konstrukcja kamienna wokol drabinki dala rade i namiot i my w calosci. Sniadanie na skalkach i o 8godz. spakowani i z calym domkiem na plecach stawiamy sie na Waterfront gdzie czeka juz nasz katamaran, ktory zabiera nas na wycieczke do Halifaxu (wykupiona wczoraj). Nasz kapitan to chyba Micheal a raczej na pewno kite surfowiec, a w kazdym badz razie czlowiek z pasja. Zaczyna sie wietrznie, ale my cale szczescie mamy wiatrowki i chwile po starcie dostajemy tez kocyki, gorzej z parka Wlochow, ktorzy plyna z nami, ale jakos daja rade. Podroz do wyspy trwa 30min wzdluz Diaz Point, na ktory mozna tez sie wybrac samochodem. Ale bardziej fascynuje nas wypatrywanie fok i delfinow plywajacych wokol nas.
Na samym Halifax wita nas bryza poranna w postaci guana. Kiedys pokrywa guana wynosila 6 metrow, dzis tylko kilka centrymetrow, za co nasze nosy sa raczej wdzieczne bo stoimy pod wiatr. A na plazy, w opuszczonym domku i na skalkach pingwiny wygrzewajaca sie, biorace kapiel lub po prostu przechadzajace sie po wyspie. Do tego jeszcze zaugbiony flaming, ktory miesza sie z tlumem pingwinow. Krazymy wokol wyspy jakas godzine i coby bylo malo dostajemy goraca czekolade na zyczenie i Micheal zaczyna opowiadac historie.
W drodze powrotnej wielkie poruszenie, bo wypatrujemy wieloryba, wiec zawrazamy i krazymy. Wynurza sie parokrotnie, ale zwasze w oddali. Reszta powrotu przebiega juz mniej emocjonujaco, bo poza laguna famingow po prostu wygrzewamy sie w sloncu. W porcie dowiadujemy sie, ze mielismy niesamowite szczescie, bo w zwiazku z pogoda ostatnim razem wieleryby pokazaly sie dopiero tydzien temu. Dobry poczatek dnia
Dalej kontynujemy bezposrednio do Kolsmankoop, czyli miasta widma, gdzie po prosut na wejsciu uiszczamy oplate wejsciowa 75N$. Akurat zalapujemy sie na wycieczke z Henrrieta, ktora opowiada nam historie i anekdotki z czasow swietnosci tego miasta gornikow diamentow, ktore teraz stoi opuszczone na pastwe pustyni. Na drzwiach wszedzie sa znaki , zeby zamykac drzwi, ze wzgledu na zmije, ale nikt nie wpsomina o piasku, ktory zasypal juz polowe domow. Rownie czesto wystepujacy na tym terenie co zmieje sa turyscie, ktorych widzimy tu pod dostatkiem, ale juz chwile pozniej kontynujemy dalej sami w kierunku Aus. To znaczy mniej wiecej sami, bo 3 strusie bardzo by chcialy jechac z nami, ale niezdecydowane, w koncu jednak uciekaja w sina dal. Teraz pozostaje tylko wiatr, piasek i widoki. Nawet nasza Hilcia miewa trudy, albo wolimy tak myslec, bo w innym przypadku oznaczaloby to, ze zaczyna sie sypac. Ale mamy po gorke i wiatr jest tak silny, ze kilka razy rozwiazuje nam namiot na dachu, wiec to by co nieco tlumaczylo dzisiejsza jej mozolnosc.
Jakies 80km za Luderitz zbaczamy do Garub, czyli wodopoju dzikich koni. Gdy dojezdzamy 2 oryxy wlasnie odchodza a pojawia sie wiecej koni zwabionych betonowym oczkiem na srodku pustkowia. To projekt sfinansowany przez Niemcow, ktorzy chcieli zachowac populcaje. Zostajemy na lunch, ale zadne inne zwierzeta sie nie pojawiaja, wiec ruszamy dalej.
Przez Aus gdzie tankujemy i poraz pierwszy widzimy ile Hilcia moze wypic paliwa jak sie meczy (wczesniej mielismy poniezj 8l przy plaskich drogach, a dzis powyzej 10l/100km przy gorkach i wietrze), cale szcescie cena 13,40za litr jest do zniesienia.
Z Aus mamy jut tylko kawalek (jakies 60km C13 w kierunku Helmeringshausen) do Trias Guest Farm, o ktorej wyczytalismy przypadkiem w internecie i ktorej poki co nie ma w zadnym przewodniku, a ktora zameniamy zamiast noclegu w Aus. Juz za Aus krajobraz zmienia sie drastycznie na sawanne z gorami w tle. Gdy dojezdzamy do Guest Farm troche watpimy, bo mial byc camping na polce skalnej a tu domek na preriach, wiec pytamy, czy owy kamping jest tu gdzies w poblizu, poczym dostajemy klucze od pani i musimy przejchac na druga strone drogi, gdzie ow camping sie znajduje. Do wyboru jest jeszce domek, al e my wolimy zmarznac jak to pani stwierdzila z niedowierzaniem. Na rogrzeweke zakupujemy wiec u pani steak i kielbase domowa z oryxa i oplake do grilla i bedziemy sie grzac przy ognisku. Zapakowani przejezdzamy wiec na druga strone ulicy, gdzie musimy sami sobie otworzyc bramke i kilkaset metrow wjezdzamy na polke skalna z prysznicem, tarasem, basenem i widokiem na sawanne i gory Trias mieniace sie czerwienia w zachodzacym sloncu. To jest dla mnie Afryka. Jak tak dalej nam pojdzie z noclegami to nie wiem, co bedzie jutro...Co jeden to lepszy.
Jedyny minus to to, ze nie ma pradu, ale jestesmy wyposazeni, wiec nic nie jest nam straszne, poza tym szybko rozpalamy ognisko i grzejmy sie zajadajac kielbaski z oryxa. A gwiezdziste niebo w absolutnej ciemnosci przechodzi samo siebie.