Wow, pobudka po wschodzie slonca, to dla nas nowosc. Dzis nie musimy sie zbierac wiec na spokojnie rozkladamy sniadanie cieszac sie wyjatkowo na weet bix, ale bardzo krotko, bo rozpedzony pawian kradnie nam nasz zapas ze stolika i ucieka. Udaje nam sie uratowac tylko opakowanie i lyzki, ktore w nim byly. No coz. Muesli tez jest dobre.
Po sniadaniu bez pospiechu wybieramy sie na pobliskie szlaki, ktore wija sie wokol obozu. Bez pospiechu gdyz mamy caly dzien, a szlakow w sumie niewiele. Szlaki, ktore my chcielismy zobaczyc sa na plaskowyzu (w sumie 40km), ale sa niestety nie przygotowane i nie mozna tam wchodzic bez specjalnego pozwolenia....No coz bierzemy co jest. Najpierw zachaczamy o pobliski cmentarz poniemiecki, ktory swiadczy o burzliwej histori kolonizacyjnej i stoczonych tu walkach miedzy Herero i Niemcami w 1904 roku. Stamtad wdrapujemy sie na punkt widokowy na gorze Waterberg i ucinamy sobie drzemke na skalkach. Gdy wszyscy inni turysci juz sobie pojda. Chwile pozniej dolaczaja do nas swistaki, ktore zostaja rowniez na lunch z nami.
W drodze powrotnej ignorujemy tablice zakazu i przechodzimy kawalek szlaku na plaskowyzu, ale niewiele widac, wiec zawracamy i schodzimy okrezna droga, przez drzewo figowe, basen, restauracje, aloesy spowrotem na camp.
Rozkladamy sobie kocyk na trawce i sie wakacjujemy.