No i dolecialam do Delhi. Przywitala nas mgla i slaba widocznosc i swieze powietrze, wiec nie wiem czy dobre rzeczy na ta moja wyprawe spakowalam, ale zaobaczymy. Polprzytomna odbralam bagaz (hurra dolecial), probujac nawiazac juz jakies kontakty, ale moje doswiadczenie z konsulatu, okazaly sie tu chwilowo nie sprawdzac, ale moze to wplyw porannej pory. No to krok nastepny, gdzie moja taksowka...brak otrzymania potwierdzenia rezerwacji pokoju i taksowki z hotelu potwierdzil moje podejrzenia, ze nikt po mnie nie wyjedzie. W zwiazku ze stanem i bagazem zdecydowalam sie na pre-paid taxi zamiast metra , co okazalo sie przezyciem samym w sobie (stoisku na koncu hali przylotow, 300Rp z lotniska do Main-Bazaru, Pahar Ganj, pan twierdzil, ze jeszcze 20 za bagaze, ale ze nie mialam drobnych to mialam sie rozliczyc pozniej z taksowkarzem, ale ten nawte nie zauwazyl). Jesli nie jestes pewny ktore to taksowki, kieruj sie w kierunku czarnych zabytkowych pojazdow, ktore wygladaja na egzemplarze muzealne. Moja, numer 24, to okaz sam w sobie, wyglada jak stara wolga, z siedzeniami od jelcza, tapicerka na drzwiach z workow do smieci i tajmniczym wlacznikiem jak do swiatla (wlacznie z oslonka) za kierowca, bez lusterek (wole wierzyc, ze zaczeli je montowac dopiero w kolejnych modelach a nie,ze to kwestia stylu jazdy) i komarem wliczonym w budgecie. Zaciekawiona pytam pana jaka to marka, naco pan odpowiada ‘tak, tak’ po hin-gielsku i cos jeszcze i dopiero za 3 razem rozumiem, ze pyta skad jestem, wiec grzecznie odpowiadam, poczym padaja kolejne pytania, ktrorych nie rozumiem, wiec rozmowa sie nam nie klei. W koncu pan pyta, czy mowie po angielsku, hm wydawalo mi sie, ze tak i wrecz konwersuje znim od paru minut z mojej strony przynajmniej po angielsku, ale mnie teraz zbil z tropu, wiec dla reakcji odpowidam nadal po angielsku, ze niestety nie, nie mowie...pan chyba uznal, ze faktycznie nie znam agielskiego bo zamilkl. No to koncentruje sie na ulicy. Oczywiscie ilosc pasow namalowanych jest tak tylko dla picu, a swiatla to czasami tylko dekoracja, ale idzie wyjatkowo plynnie. Co mnie udeza poza tym, ze nic nie widac to fakt, ze na ulicy sa sami mezczyzni.
Dojechalismy do mojego niby zarezerwowanego hotelu Ajay Guest House. Pan udaje, ze nie slyszy, gdy mowie o jakiejs rezerwacji, ale pokoj sie oczywiscie jakis znajdzie, no i jest. Lzejsza o 800 Rp, z kluczykami do klodki na drzwiach, jak do polskiej komorki, 2-osobowym lozkiem i klimatyzacja wbudowana w miejsce okna, nie wiem jak zaawansowanego Photoshopa uzywali, zeby obrobic zjdecia na ich stronie w internecie, wiec Bartek to raczej na pewno ten sam hotel. No poza lazienka, ktora blyszczy nowymi kafelkami. I poki co zabilam tylko 3 karaluchy. Jest dobrze, teraz tylko troche sie odswiezyc i w droge.
W zwiazku z dniem motoryzacji najpierw pociag. Po 45 minutach czekania na zamowione sniadanie, kilka krokow od hotelu stacja New Delhi i klimatyzowane wiatrakami (jesli bedziecie tam wkrotce, nie stawalabym posrodku bo ten jeden chyba dlugo nie powisi) biuro rezerwacji biletow dla obcokrajowcow. Miajam naganiaczy i przepiekna procesje chyba jakiejs rodziny, nie wiem z jakiej to okazji i udaje sie na pierwsze pietro do biura. Wszystkie miejsca dokolo pozajmowane i co chwila sie przesiadaja, to chyba kolejka...upewniam sie u obcokrajowcow, ktorzy dzielnie juz w kolejce wspolpracuja, ktorzy tez tak przypuszczaja. Wypelniam trzy formularze zapytania o rezerwacje i dosiadam sie. Idzie sprawnie, usmiecham sie do sasiadow i chyba wygladam jakbym sie czula jak u siebie w domu, bo wszyscy nowi jakims dziwnym zbiegiem okolicznosci pytaja mnie o co chodzi niezaleznie gdzie siedze. Poznaje pare z Pakistanu, ktora mowi mi, ze Mumbai jest brzydki, poczym gdy pytam co widzieli, okazuje sie, ze w sumie nic. To sie nie dziwie. Po jakiejs godzince...hm az wstyd sie przyznac, ze to ja na troche zatrzymalam kolejke sowimi trzema bieletami i tysiacem pytan pana: jaka klasa, siedzenie, czy lozko i jesli tak to u gory, po srodku czy na dole, poczym sie okazuje, ze tych miejsc juz jednak nie ma, wiec procedura zaczyna sie od nowa, bo pan od niej nie chce odstapic. Dopowiem, ze chodzi o godzinna podroz pociagiem w godzinach porannych, naprawde mi nie zalezy na spaniu...No i tak sie pan tym zmeczyl, ze po mnie zamknal swoje okienko i zrobil sobie przerwe. Ale musze przyznac, ze obsluga super, bardzo mila, kompetentna i mam tylko nadzieje, ze sie nie przyczynial do wrzodow pana albo cos...
Motoryzacji ciag dalszy, teraz kolej na Metro z ktorego nie skorzystalam ranem, i slusznie, bo szpilki bys nie wcisnal, a co dopiero plecak. Ale najpierw przejsciem nad peronami stacji kolejowymi, ktore daja mi przedsmak mojej wyprawy pociagiem...oczywiscie, przez detektory, kontrole i wogole dotarlam na druga strone i zostalam wciagnieta w wir ludzi udajacych sie na metro. Pod prad albo w porzek nie ma szans. Cale szczescie wszyscy najpierw do kasy ja tez. Jestem jedyna niehinduska. Usmiech od ucha do ucha jak tylko na koncu schodow zaczyna sie kolejka wezyk tak scisle sie zachodzacami kolkami, ze nie ma ani centymetra wolnego miejsca, wyglada to jak poruszajaca sie lawica. Hm chyba po prostu musze sie przyzwyczaic. Kupilam tokeny. Jednorazowe, w zaleznosci od trasy cos pomiedzy 16-24Rp; Jest jeszcze opcja smart card, ktora po prostu skanujesz i doladowujesz, jak jest potrzeba, ktora daje ci znizke 10%, albo ostatnia mozliwosc to opcje dniowe, np 1-dniowa za 150Rp i mozesz jezdzic dowoli) . Odrazu dwa na droge powrotna, i plyne z tlumem do kolejnej kolejki do wejsc. Wokol mnie sami mezczyzni. W koncu jeden tlumaczy mi, gdzie jest osobne wejscie dla kobiet, ktorego nie udalo mi sie znalezc, bo musialbym isc pod prad, a ktore jest puste, pan straznik widzi moje wysilki i pomaga. Kobiety maja tez wlasny przedzial (jeden z czterech albo pieciu co samo mowi o proporcjach – w reszcie sami mezczyzni), oznaczony na rozowo zawsze na poczatku metra. Halleluja, czuje sie wyjatkowa:) Po 30min albo i dluzej docieram do stacji Qutub Minar. No i przesiadka na kolejny srodek lokomocji – Auto rickshaw. Hm, w ciagu paru sekund, ustalamy cene na 30 Rp z 80-ciu, po czym na tylnym siedzeniu siedzi juz 2woch panow, conajmniej podwojnej grubosci co ja i 2 z przodu kolo kierowcy, troche chudszych bo tak to kierowca mialby problem z wykrecaniem. Po 5ciu minutach docieramy do Qutub Minar – rzezbiony minaret z czerwonego piaskowaca z calym kompleksem wokol. Kolejna kolejka, przy wejscu, tym razem bez przywilejow ani dla kobiet ani dla obcokrajowcow, a wrecz na odwrot, bilet dla lokalsow jest za 10Rp a dla obcokrajowcow 250Rp no i tam kolejki nie bylo.
Wrazenie niesamowite, tzn. Niesamowite jak to musialo wygladac jak nie bylo jeszcze ruina i osiedliskiem wiewiorek, tkorych bylo conajmniej tyle samo co turystow. Nie dziwie sie, ze jest na liscie dziedzictwa kultury. W drodze powrotnej rickshaw na metro dowiaduje sie od przemilej pary lokalsow, ze oni placa 15Rp a ja znowu 30Rp i prawie wybucha awantura, ze dziela sie informacjami i tlumaczenie, ze place 30Rp, bo za 15cie to musialby wziasc jeszcze 3 inne osoby, a wie, ze nie czulabym sie wtedy komfortowo. Coza troska, poprzedni nie mial skrupolow. W metrze okazuje sie, ze pani przedtem sprzedala mi zly token, bo niepowrotny tylko 2 w jedna strone. Klotnie nic nie pomagaja, musze kupic nowy. Nastepny przystanek Kalkaji Mandri, gdzie bramki zjadaja mi tokena przy wyjsciu bez otworzenia sie. No super, cale szczesci pani za mna oferuje, ze moge sie przesliznac za nia, troche mi przytrzasnelo jedna noge, ale przeszlam, szybki rekonesans, czy jakis policjant obserwuje, i ide spokjonie jakgdyby nigdy nic dalej. Czuje sie jak lokals, bo okolica juz tez zdecydowanie nie- turystyczna (choc caly dzien byalam w sumie jedyna poza biurem rezerwacji pociagow- co mnie torche dziwi) i oczywiscie jedyna ewidentnie nie-hinduska w metrze. Dochodze do parku gdzie niby ma byc Swiatynia Lotosu, njmlodsza i największa świątynia bahaistyczna w Indiach. Wszyscy patrza podejzliwie, ale widze jakies autokary, wiec to musi byc gdzies tu. Pytam pana sprzedajacego limonade, gdzie wejscie. Chyba mi tlumaczy, ze zamkniete i moge popatrzec przez kraty z parku obok. Ide, mijajac panow grajacych w krokieta albo w odzurzeniu slaniajacych sie na nogach. Za plotem majaczy mi sie swiatyni i widze jakichs ludzi, wiec migiem wracam i po kilkunastu metrach trafiam na jakas kilkuste metrowo kolejke do wejscia, ktora juz mnie nie rusza. Choc teoretycznie jakies pol godziny do zamkniecia. Podpytuje sasiada. Twierdzi, ze nie zamkna, wiec zostaje. Idzie szybko, w kilkanascie minut podazam juz sciezkami do swiatyni, z czego polowe na boso, bo w butach nie wolno. I faktycznie nie zamkneli i dobrze, bo warto koljena niesamowita budowla. Przy zachodzie slonca stwierdzam, ze to chyba jendak nie mgla tylko smog. Swiatynia lototsu nagla niknie. Podazam, za tlume do wyjscia, wszyscy do autokarow, a ja na metro. Token tym razem dziala, kolejka do wejscia i wyjscia mala. Docieram do stacji, znowu kolejka, bramki, kontrole, scanowanie, ale trafiam na swa ulice, ktora tetni zyciem, bazarami, sklepikami, nagle wszyscy turysci wypelzneli z dziur. Powoli delektujac sie wrazeniami zmierzam do hotelu. Szybkie odswiezenie i schodze do restauracji na kolacje, ale wczesniej sprawdzam jeszcze skad dochodza bebny, ktore slychac bylo w moim pokoju. Okazuje, ze to wesele, ale nie chca mnie wpuscic :(
A wiec wracam cos zjesc. Zamawiam Rajma curry z chappata. Zobaczymy co przyniosa. Przed kolacja w hotelowej restauracji maly chlopiec siedzi ze mna i czestuje mnie chrupkami i wielkimi oczyma patrzy sie na mnie jak pisze na komputerze, gdy czekam na jedzenie. Wokol przewijajacy sie hippisi, ale jakos tak kazdy sobie. Okazuje sie, ze to curry z fasolka, haha, no to czasami dobrze, ze nie mam wspollokatora;) Po jeszcze herbatka z lemon grass i czas isc spac. Po trzech zarwanych nocach czas najwyzszy. Slodkich snow i do jutra.