Jazda pociagiem super. Budze sie poranna pora i odczyniam poranna toalete, ktora wcale nie taka zla, tzn nie smierdzi. Jesli chodzi o czystosc to nalzy wychodzic z indyjskich standardow. Jestem na gornej lezance, wiec nie mam okna, w zwiazku z tym ide poszukac inngo miejsca, ktore znajduje 2 lozka dalej na dole z oknami. Przesiadam sie. Jak tak dalej pojdzie, to we wszystkich moich jazdach pociagiem tylko raz siedzialam tak naprawde na swoim miejscu, hm...ciekawa jaka kara za to grozi. Podziwiajac juz wysuszony krajobraz dziwie sie skad znowu bira sie dzieci, lub ludzie i the middle of nowhere.
Dojezdzam kolo poludnia. Pierwszy widok, wow. Bezposrednio na oswietlony sloncem fort. Jeepen za 20Rp ze stacji bezposrednio do biura Sahara Travel na placu Gopa Chowk, gdzie dzien wczesniej dowiadywalam sie o safari na wielbladach. Witaja mnie juz w progu po imieniu i mowia, ze moglam zadzwonic to odebraliby mnie ze stacji. Szybko dopelaniamy formalnosi, zostawiam plecak i biegne pozalatwiac sprawy, bo safari rozpoczyna sie o 14 do poludnia nastepnego rana (koszt 1200Rp). Najpierw bilet z Jaisalmer do Jodhpur na jutro. Tym razem juz w biurze potwierdzony;). Pozniej szybki internet, bo zalegam z wpisami juz 2 dni;) a poza tym musze posprawdzac pare szczegolow. Na koniec jeszcze szybki lunch w Ganpati Restaurant. W bramie i moze dlatego niedoceniony, ale poki co najlepsze jedzenie i serwis jakie mialam do tej pory w Indiach i do tego jeszcze tanszy niz inne. Widok na tarasie bezposrednio na fort. Jestem zachwycona. Zostalo mi tylko pol godziny i pani kucharka robi wszystko, zeby zrobic jedzenie jak najszybciej. Jak dostaje zamowione Dal Fry i Chapati bucha goracem i musze poczekac az ostygnie i az mi slinka cieknie bo pyszne. Najedzona, szczesliwa ide spowrotem do Sahara Travel, a tam juz zbiera sie grupa. O 14tej wyjezdzamy. Najpierw dluzsza trasa przez tereny pustynne lekko porosnie roslinoscia i swietna dorga wlacznie z pasami przjescia na pustyni, gdzie okime siegnac nie widac nic poza krzakami i wyschla ziemia. Ale jestem pewna, ze one maja sens. Pierwszy przystanek to opuszczona wioska, ktora byla zmieszkiwana przez mniejszosc i musiala odjesc, bo nie chciala oddac corki przywodcy za maz za zarzadce Jaisalmer, bo to inna kasta. To niestety nie przypadlo mu do gustu. Miejsce wyglada jak po zbombardowaniu i mijami takich po drodze jeszcze wiecej. Zanim jednak wyjezdzamy z wioski dostajemy koncert straznika na dwoch fujarkach co jest wymierajaca sztuka.
Nastepny przystanek to wielblady i 1,5godzinne safari do piszczystych wydm, gdzie nocujemy. Docieramy tuz przez zachodem slonca, wiec zaczyna sie sesja zdjeciowa. Po mozemy zrobic check-in w naszych pokojach;) czyli lozku polowym rozstawionym pomiedzy wydmami pod golym niebem. Grupa wolontariuszy z Udaipuru (Anglik, Amerykanka i Norwezka) przygarniaja mnie do siebie. Po mamy jeszcze kolacje przyzadzona na ogniu, dobra, tylko moglaby byc troche bardziej slona. I na koniec kontemplujemy sie gwizdzistym niebem, gdzie kazdy pokolei probuje sil w wiedzy astronomicznej, po czym dochodzimy do wniosku, ze jest ich zdecydowanie za duzo i nie mozemy sie zdecydowac co jest co. Z piwkiem na piasku konczymy wieczor, i sluchamy jeszcze opowiesci przewodnika (ktory zreszta jak i przewodnicy wielbladow mowi swietna angielszczyzna i ciagle zartuje) o Mr. Desert, ktory byl zwyklym kierowca ciezarowki zanim zostal zalozycielem Sahara Travels i gwiazda reklam. W koncu idziemy spac. Jutro ciag dalszy.