Wczesnym rankiem (6 godz.)dojezdzamy do Chochabamby (CBBA), gdzie wita nas na stacji juz nie mieszanka turystow i mniejszosci narodowych ale samych lokalsow i wszedobylskich Cholitas (kobiety noszace spodnice polleras. W tym regionie glownie w wersji krotkiej). Wszelkie kolory migaja nam przed oczami. W koncu czuje sie jak w innym miejscu. Przyjmujemy przystanek w poczekalni, bo hotel otwiera dopiero o 8 godz. (a na miescie tak wczesnie nie bardzo chcemy sie pokazywac) i zaczynamy obserwacje ludzi. Co mnie zadziwia po doswiadczeniach z Azja, tutaj oni sie nami z koleji zupelnie nie interesuja tylko konsekwentnie ignoruja. O odpowiednim czasie zmierzamy do hotelu (Hostel Jardin, pokoj ok, nawet TV, wifi i ciepla woda ;), 5 minut od Plaza 14 de Septiembre w cenie 100 boliwianos), gdzie zostawiamy plecaki, bo check-in jest mozliwy dopiero kolo 12stej i idziemy na miasto. Kolebka agrokultury odkryta bardzo szybko przez Iinkas i pozniej hiszpanow, ktorzy pozostawili posmak kolonialnego miasta w starej czesci.
Oboje nadal troche niedomagajacy jednomyslnie zgadzamy sie, ze bedzie to dzien relaksu i aklimatyzacji do wysokosci, wiec bezwysilkowo. A wiec wedlug motta idziemy na Plaze 14 de Septiembre, glowny plac miasta z katedra (Catedral Metropolitana, gdzie ja nie omieszkam wejsc do organisty bo dzrwi byly otwarte...), ratuszem i budynkami kolonialnymi. Jest niedziela rano i do tego wczoraj byl swietowany ostatni dzien karnawalu, wiec ulice sa wymarle i wszystko pozamykane na klodke. Hm, mogloby to byc jakiekolwiek miasto, ale chyba najbardziej przypomnia mi kubanskie lub meksykanskie patrzac na jeepy i pick-upy jezdzace po ulicy. Siedzimy chwile i zmierzamy dalej....Plaza Colon, aleja Av. Ballivian z eleganckimi restauracjami i barami, gdzie zatrzymujemy sie na typowe boliwianskie sniadanie czyli najlepsze w miescie Saltenas (w Los Castores), ktore sprzedawane sa zawsze tylko rano pomiedzy 9-12 i o ktorych Alex nie przestaje mowic od wylotu. Znowu podobne forma do pieroga, ale upieczone ciastko tym razem z nadzieniem miesno-ziemniaczano-cebulowy w intensywnym sosie pelnym przypraw i lekko slodkawym. Jest wersja z wieprzowina lub kurczakiem na slodko, normalnie lub pikantnie (uwaga w tych z kurczakiem zawsze jest jedna mala kostka). Sztuka polega na tym, zeby zjesc Saltenia bez pomocy sztuccow i bez uronienia ani kropli sosu. Prawie mi sie udaje, poza jedna kropelka, ale mam jeszcze miesiac czasu zeby pocwiczyc. Dalej rzeka Rio Rocha, ktora przypomina rowek, park Nr. 1, dzielnica bior i bogatych, El Prado, blodzimy uliczkami w polnocnej czesci, spowrotem na Plaza 14 de Septiembre, rynek Marcado Calatayud juz w czesci poludniowej, dzielnice troche biedniejsze, odwiedziny domu, gdzie Alex mieszkal przed laty. Z bloku na blok coraz biedniejsze dzielnice, kolejny rynek, w miedzy czasie z 5 kosciolow i polowa poludniowej czesci CBBA. Zwijamy sie na lunch i do hotelu, bo pokoje juz powinny byc. Szybkie odswiezenie sie i co tu robic;) ...na miasto. Park de Mariscal Santa Cruze, ktory kiedys mial lamy (ale pewnie je dzieci zaglaskaly na smierc, bo juz nie ma) i akwarium z tunelem podwodnym , ale jak sie okazuje, wody w akwarium nie ma, za to cale mnostwo zabawek, karuzel i atrakcji dla dzieci. A dla reszty rodziny stoiska z grillami, gdzie wystarczy przyniesc swoje miesa i mozna sie brac do roboty. Wszystkie zajete. Jest pelno, bo to typowe zajecie niedzielne. Dalej na pieszo spowrotem wzdluz gory z pomnikiem Heroin (czyli pamieci kobiet, ktore heroicznie bronily siebie i dzieci, a obecnie siedziby narkomanow), na ktora sie nie wspinamy w zwiazku ze zbyt duzym zagrozenie napadu. Wzdluz gory zmierzamy do cmentarza, ktory jest kwintesencja tego co mozna sie spodziewac w kulturze poludniwo amerykanskiej. rynek El Cancha ciagnacy sie kilometrami i innymi uliczkami w kierunku Plaza 14 de Septiembre. Po szybkim soku z jogurtem i marakuja w jednej z licznym cukierni (oni tu maja bzika na punkcie slodkiego i tortow) na chwile do hotelu. Na podsumowanie dnia udajemy sie spokojnym krokiem do restauracji Palacio del Silpancho, ktora istnieje od lat i gdzie podaja Silpancho. Tu o dziwo wzbudzamy zainteresowanie, bo turystow tu sie nie widuje. Silpancho to warstwa ryzu, na tym pieczonych ziemniakow przykrytych rozbitym kotletem wieprzowym w panierce i wielkosci talerza i udekorowanym jajkiem i mieszanka pomidorow i cebuli z pikantna papryka. Do tego tutejszy sok jablkowy za cale 14 boliwianos. Ja nie docieram nawet do polowy bo wymiekam, choc naprawde dobre. W drodze powrotnej dochodzimy do wniosku, ze musimy przedstawic nowe definicje relaksu i jak na dzien bez planu zwidzilismy juz wiekszosc miasta i objawy choroby wysokosciowej jak reka odjol.