Troche okrezna droga, po wielu lotniskach (AMS--> LHR -->MAD -->LIM-->SUC-->LPB) i 30 godzinach w drodze wyladowalismy w La Paz. W drodze juz boliwianskie wrazenia: przelot na jeziorem Titicaca, Inka Cola, na lotnisku wielki napis na drzwiach od lazienki, ze zuzyty papier toaletowy wrzuca sie do kosza na smieci a nie do toalety...takie tez sa wrazenia jak sie ten kosz otworzy, bankomatolandia i pierwsze poczucie choroby wysokosciowej. La Paz to najwyzej polozone lotnisko na swiecie (4070m) co odczuwamy, w polaczeniu z niewyspaniem, natychmiastowo po wyjsciu z samolotu. Lekkie zawroty glowy i poczucie nudnosci. Zeby dalszych komplikacji uniknac wybieramy sie taksowka za 60 boliwianos prosto na stacje autobusowa, zeby wziasc pierwszy lepszy autobus do Cocchabamby (CBBA), ktora jest na 2580m i umozliwi nam powolne zaakilmatyzowanie do wysokosci i unikniecie choroby wysokosciowej. Zjezdzajac w dol z El Alto, gdzie miesci sie lotnisko, do samgo La Paz ujawia sie nam przepiekny widok miasta, ktore niczym ogromna misa wypelnia doline i wtapia sie bokami w otaczajace gory. Pierwsze wrazenie pozytywne, choc niewiele widac poza domami z czerwonej golej ceglowki, ktore wygladaja jakby byly niewykonczone. Na stacji nawet 4 schodki sprawiaja nam trudnosc i do zawrotow glowy dochodzi jej bol, wiec po sprawdzeniu kilku firm transportowych i porownaniu cen decydujemy sie na autobus wieczorowa pora z firma Bolivar (od lokalsow wiemy, ze sa jednymi z najlepszych, a w sumie nie drodzy . Maja 3 standarty – normalny 30 boliwianos, semi-cama czyli pollezanka i cama, czyli lezanka za 70 boliwianos). Coprawda po 22drugiej oferuja tylko bilet na lezanke, ktore sa troche drozsze od normalnych, ale sie decydujemy, bo wolimy dojechac do CBBA nad ranem niz w srodku nocy, co moze byc troche niebezpieczne bo stacja jest zamknieta 22 do 6 nad ranem a hotel otwiera dopiero kolo 8 godziny . To oznacza, ze mamy kilka godzin na stacji w La Paz. Wiec pierwsze co herbatka mate coca z lisci koki, ktora pomaga na chorobe wyokosciowa i ja sie decyduje na empaniade, czyli ciacho nadziewane serem cos na ksztalt pieroga, bo padam z glodu. Troche suchawe, ale jak na moj stan zoladkowy w sam raz. Alex wymieka i nic nie je, bo sie boji co bedzie w drodze busem. Po kolejnej godzinie czekania i ogladania mieszanki mniejszosci narodowych i cholitas, we wszelkich mozliwych wersjach spodnicy pollera, i turystow, decydujemy sie na kolejna herbatke mate coca i ciacho jak polska babka. Autobus zjawia sie 10 minut przed czasem. Placimy podatek za uzywanie stacji autobusowej (bez nie da sie wyjsc) i ledwo siadam na siedzeniu, widze tylko jeszcze pol-okiem swiatla La Paz, ktore wygladaja jak gwiazdy pnace sie do nieba i zasypiam. Juz sie ciesze na CBBA.