Zmiana planow w zwiazku z zapowiadanym na najblizsze dni deszczem i pobudka o 5 nad ranem, zeby dotrzec do ruin Incarakay jeszcze zanim lunie/albo jak bylo w originalnym planie ...zanim sie zrobi upal. Ledwo przytomni probujemy zlapac o 5.30 busa do Sipe Sipe. Po chwili czekania watpimy i zatrzymujemy taksowke. Za cale 30 boliwianos pan zgadza sie nas dowiezc do celu i muzyka quechua w gratisie. Kilka kilometrow za CBBA lapiemy gume. Hm i co teraz? A nic, pan nawet nie pozwala nam wysiasc i po kilku minutach czujemy jak unosimy sie z samochodem w gore i a po kolejnych paru pan usmiechniety wraca do samochodu i jedziemy dalej. Ciekawe ile to kolo wytrzyma...Ale dojezdzamy do zaspanego jeszcze Sipe Sipe bez problemu i rozesmiani w zwiazku z wymiana jezykowa Quechua za holenderski z kierowca. W wiosce kierujemy sie prostu w kierunku poczatku szlaku, ktory jest oznaczony wielka zardzewiala tablica dla turystow. To bylo jednak widocznie jakis czas temu, bo teraz ktos sobie tam wybudowal dom i zaczynamy szlak przez czyjes pola i pasace sie krowy. Po kilku krokach sciagamy z siebie kolejne rzeczy. Kilka dalej moje pluca sa na wykonczeniu. Hm, moze i objawy choroby wysokosciowej minely, ale 3000m to jednak nie spacer w Hollandii. Ale nie dajemy sie 5 minut wspinaczki, 5 minut przerwy, oczywiscie na degustacje widokow...no bo przeciez z moim oddechem wszystko w porzadku a lomot serca to eksytacja. Koncowka juz na dziko, bo szlak sie dawno skonczyl, ale po 2,5 godzinach docieramy do ruin fortecy Inkow Incarakaya na szczycie (3150m). Nasza radosc nie ma konca. Biorac pod uwage, ze mielismy tylko 2 dni aklimatyzacji, to niezly wyczyn. Wzmacniamy sie picknikiem i zaczynamy przygladac sie ruinom. Niestety wiekszosc jest prawie,ze pozarta przez roslinnosc , a czesc murow porozbierana przez lokalna mlodziez, na paleniska i siedzenia, czego slady widac na kazdym kroku, ale widok z gory rekompensuje wszystkie trudy. Wracajac na dol zar leje sie z nieba i nakladamy jedna warstwe kremu przeciw sonecznego za druga (na takiej wysokosci bez kremu do opalania z filtrem minimum 30 nie ma sie wogole co wybierac, bo mozna sie tylko spalic). Dopiero teraz widzimy ile przeszlismy i jak stromo. Bo pod gorke bylismy zajecie lapaniem oddechu i przynajmniej mnie polowa drogi umknela. W polowie drogi mijaja nas tez dwa osiolki i cholita bezproblemowo i sprezystym krokiem wspinajac sie na gore. My mamy to juz za soba i pocieszamy sie, ze duzo wolniejsi nie bylismy. Na dole konczymy wyprawe zamoczeniem nog w strumyku i wracamy do miasteczka. Jest pora lunchowa i na przeciw nas podaza tlum dzieci w bialych mundurkach, ktore maja przerwe w szkole. Deszczu ani widu ani slychu, a wrecz z kazda minuta zar leje sie z nieba coraz bradziej. Prognozy pogody tutaj raczej nikogo nie interesuja, bo pogoda zadko sie zmienia, w zwiazku z tym taka jest tez jakosc prognozy ( ale burzy w gorach lepiej nie lekcewazyc). Ochladzamy sie shakiem bananowym i zmierzamy na busa spowrotem, bo nie da sie wytrzymac. Bus najpierw do Quallcollo, gdzie mozna sie napic piwa o nazwie Charnobyl na czesc eksplozji w Ukrainie (?),a gdzie my mamy tylko niby przesiadke, ale decydujemy sie zostac troche dluzej i zwiedzic kaplice Dziewicy Urkupina, ktore 15 sierpnia jest siedziba najwiekszego swieta w regionie i pielgrzymi tysiecy ludzi. Miejsce to wiaze sie z legenda objawien swietej dziewicy z dzieciatkiem, ale ktora prawdopodobnie wywodzi sie jeszcze z wierzen poganskich ludu Quechua, ktorego obrzedy zreszta sa praktykowane do dzis na tylach kaplicy i slady modlitw, tancow i libacji widac na kazdym kroku.