Pobudka o normalnej porze ale okazuje sie, ze nie ma wody pod prysznicem, tylko w kranie. Gdy pytam o co chodzi okazuje sie, ze jest po prostu zakrecona i pan nam odkreci. Z internetem to samo. Wylaczany jest w godzinach siesty i po 22giej. No oszczednosci musza byc. Ale dzis dzien relaksu;) wiec sie niczym nie przejmujemy. Zaczynamy dzien z...Saltenias ( ja tym razem z kurczakiem). Po wybieramy sie na kolejke linowa do statuty Jezusa, ktora teoretycznie otwiera o 10 ale w praktyce krotko przed 11. Ale chwile potem zalapujemy sie na pierwsza kolejke i 5 minut pozniej podziwiamy najwyzsza statue Jezusa w Ameryce poludniowej 34m (i druga na swiecie po naszej w Swiebodzinie) czyli Cristo de la Concordia, ktora rowniez zrobiona jest na wzor tej w Rio de Janeiro. Imponujaca, ale jeszcze bardziej imponujacy jest widok na miasto ktory rozposciera sie przed nami. Po sesji fotograficznej zaczynamy schodzic ale tym razem na pieszo schodami, ktorych kazdy stopien ma wybite ime fundatora. To tylko zejscie (2840m), ale po wczorajszej wspinaczke i przy zarze lejacym sie z nieba (gdzie ten deszcz!!!) dopadaja mnie chyba znowu objawy choroby wysokosciowej. To jednak nie zabawa, wiec na spokojnie dla ochlody muzeum archeologiczne, ktore ma calkiem niezla kolekcje zbiorow ceramiki, wyrobow rzemieslniczych i mumi z regionu. Tylko niestety bardzo skromnie opisanych i tylko po hiszpansku (tour z przewodnikiem jest tylko o 13.30), ale widzimi sporo rzeczy z miejsc gdzie bylismy lub bedziemy. Salchipapas (czyli parowki z frytkami) na szybki lunch i pakai na deser, czyli owoc o miazszu i smaku aksamitu. Po pedzimy do klasztoru i muzeum Sw. Teresy, bo i tak jestesmy za pozno. Ale biorac pod uwage, ze jestesmy w Boliwi wychodzimy z zalozenia, ze i tak nie zaczna o czasie i mamy racje. Wejscie do klasztoru jest tylko co godzine (z przerwa na lunch) i zawsze z przewodnikiem. Ale warto zaplanowac. Prawie godzinna opowiesc o dziejach klasztoru i wszystkim co sie w nim znajduje. Po nie daje rady, wiec mala drzemka w hotelu poczym ruszamy znowu na miasto, gdzie tym razej bardziej dokladnie zaglebiamy sie w uliczki rynku La Cancha. Najwiekszego w Boliwi i gdzie mozesz znalezc wszystko od zywych zwierzat, artykolow spozywczych po ubrania, wyposazenie domu i telewizory fleetscreen. W drodze powrotnej nie moge sie oprzec pokusie nie zjedzenia czegos na stoiskach, ktore rozkladaja sie wieczorowa pora na kazdym rogu i oferuja glownie hamburgery (zadomowione i przyswojone tutaj od wielu lat), ale ja zamawiam Lomito, ktore jest tutejsza wersja hamburgera czyli bulka z filetem, serem, jajkiem, pomidorem, cebula i salata. Miesko smazy sie na grillu na moich oczach i smakuje rownie dobrze jak wyglada. Na pozytywne zakonczenie dnia lody cytrynowo czekoladowe i jestem w niebie...I faktycznie wracajac spowrotem do hotelu zaczyna kropic. Tylko 2 dni pozniej niz wedlug prognozy pogody. Oto wlsnie Boliwia;)