Nawet podroz noca ma swoje uroki. Jest prawie pelnia wiec widac imponujace rysu gor na tle gwiezdzistego nieba. Znowu serpentynami i tym razem nawet po brukowanej a nie asfaltowej drodze pedzimy przez noc. Na ktoryms z kolei 180 stopniwoym zakrecie robi sie korek, bo ciezarowka jadaca w przeciwnym kierunku wyjezdza za bardzo poza swoj pas i zostawia za malo miejsca na drugim pasie. Ani ona ani my nie mozemy jechac. Zaczyna sie wycofywanie i robienie miejsca, az mozemy jechac dalej. Podroz miala trwac 10 godzin, ale dojezdzamy na miejsce juz o 4 nad ranem. Hotele jeszcze pozamykane, wiec nawet nie ma co probowac. Stacja autobusowa tez zamknieta, ale powinna zaraz otwierac, wiec czekamy i faktycznie pare minut pozniej siedzimy w poczekalni. O 7 godz wszystko budzi sie do zycia. Zalatwiamy bilet na jutro do Potosi i zmierzamy do hotelu, gdzie o dziwo od razu dostajemy pokoj, choc check-in dopiero od 12stej. Choc wcale sie nie dziwie, bo hotel full wypas (Hotel Sucre), w samym centrum i cena tez odpowiednia, ale inne byly pozajmowane. Pakujemy szybko pranie, ktore w pralni zostaje bardzo skrupulatnie rozlozone na oczach wszystkich i policzone co do ostatniej pary bielizny. No to teraz chyba juz nie mamy przed soba tajemnic ;) I na miasto...mam wrazenie, ze dzis zobaczylam o wiele wiecej kultury boliwianskiej niz przez ostatni tydzien. Nic dziwnego, ze to miejsce jest wpisane do ksiegi dziedzictwa kulturowego UNESCO i mam gdzies, ze jest tu troche wiecej turystow niz jeden na tydzien ;). Ale miasteczko robi wraznie swoimi bialymi kolonialnymi domkami, uroczym spokojem w porownaniu z CBBA i kilkoma niezlymi muzeami. My odwiedzamy za 20 Bs kazde Museo Universitario Charcas, ktore sklada sie w sumie z 4 czesci – archeologia, antropologia, sztuka wspolczesna i kolonialna oraz Museo de Arte Indigena, ktore w bardzo obszerny sposob przedstawia tkactwo, muzyke i zwyczaje spolecznosci etnicznych Boliwi. Oba swietnie opisane i te w CBBA nawet sie nie umywaja. Krecimy sie po miescie, zagladamy do kosciolow (np. Iglesia de San Miguel z przepieknym drewnianym sklepieniem), co chwila gdzies przysiadamy, rozgladamy sie, calkowita blogosc. Na wzgorzu Recoleta podziwiamy panorame miasta. Jedynym wyzwaniem na poczatku jest znalezienie czegos normalnego do jedzenia, bo wszystko pozamykane i w wiekszosci miedzynarodowe pod turystow. W informacji turystycznej gdzie zalatwiamy trase na jutro dostajemy wskazowke, gdzie najlepiej zjesc. Checi chyba byly dobre, restauracja La Campinia, z ogrodkiem i swoiskim jedzeniem...gdy docieramy na miejsce wita nas grupka mezczyzn popijajacych piwo, wino i co popadnie. Ale skoro najlepsze jedzenie to sie nie zniechecamy i ja zamawiam Charke, ktore coprawda jest z suchym miesem, ale to jak mi kawalek spada na ziemie to slychac jakby kamien spadl ;) Ale klimat zdecydowanie jest. Co za to warto polecic to Abis Cafe na rynku, gdzie zagladamy az 3 razy w ciagu dnia, na pyszne ciacho, Cunapas (czyli przekaske z juka i serem) i shaki owocowe. Poza turystami wszyscy sie tu znaja i staruszkowie rozsiadaja sie na poranna kawe lub ciasto. Widac ze bywaja tu od lat, co tylko dobrze o tym miejscu swiadczy. Przemily dzien, ale nie ma podrozy bez przygod pienieznych;)... w hotelu o malo nie dostaje zawalu, gdy nie moge znalezc porozkladanych w roznych miejscach dollarow i karty, bo nie ma ich tam gdzie sie spodziewalam i po dwokrotnym przeszukaniu plecaka w koncu znajduje. Pozniej gdy probuje wyciagnac pieniadze z automatu, ten mi odmawia transkacji...ale okazuje sie, ze to byla kwestia bankomatu. Pieniadze znowu schowane w rozne miejsca co by nie bylo powtorki z rozrywki z Indii, ale pewnie do jutra i tak zapomne...