Budze sie w nocy bo jest mi za cieplo pod 6 kocami, ktore byly przygotowane do spania. Tu raczej nie ma czegos takiego jak ogrzewanie, ale chyba pol metrowej grubosci sciany klasztoru robia swoje. Pozbywam sie 3 warstw i przysypiam. Rano kolejny niepokoj, bo goraca woda zaczyna leciec dopiero po 5 minutach i juz sie nastawiam psychicznie na zimny prysznic. Potosi to najwyzej polozone miasto na swiecie (4100m), a wiec upaly z poprzednich dni gdzie zimny prysznic nie gral roli nalezy pozegnac. Choc wbrew pozorom nie jest zimno i spokojnie poruszam sie tylko w bluzie. Po sniadaniu udaje sie do kopalni srebra i cynku. A Alex, ktory juz je widzial ma dzien wolny;) Spokojnie czekam wiec na busa, ktory ma mnie odebrac i ktory zalatwilam sobie jeszcze wczoraj w hostelu. Ale busa ani widu ani slychu, a recepcja zamknieta, zeby sie cos spytac. W koncu zjawia sie ktos z hostelu i po krotkiej wymianie zdan prowadzi mnie do agencji turystycznej, gdzie niby wykupilam miejsce (Operadora de Turismo Amigos de Bolivia), gdzie najpierw wogole dostaje pokwitowanie rezerwacji a pozniej pani z agencji goni ze mna przez pol miasta bus, ktory w sumie juz odjechal, ale go lapiemy (co dziwne pani dyszy bardziej niz ja a jestesmy na ponad 4000m i to ona jest tutejsza). Zaczyna sie dobrze. Krotki przystanek w bocznej uliczce gdzie przebieraja nas za gornikow (kalosze, spodnie i bluza, kask i lampa) i do nastepnego przystanku gdzie mozemy sprobowac wszystkiego co gornik potrzebuje, czyli koki, wodki 96% (!), obejrzec dynamit i zrobic zakupy dla gornikow. Teraz juz nic nie stoi na przeszkodzie i podazamy prosto do kopalni. W grupie 3 osobowej zaglebiamy sie na pieszo waskim korytarzem pod ziemie. Juz na samym poczatku mijaja nas puste wagony i gornicy, ktorzy zmierzaja do pracy, a my sie przyklejamy do sciany, zeby zrobic im miejsce. Prawie na czworakach schodzimy dalej, przejsciami, korytarzami...powoli pot leje sie nam z czola, bo im glebiej tym bardziej goraca. Po drodze spotykamy gornikow przy pracy. Jedni pchajacy 1,5 tony ladunku do wyjscia, gdzie wagonik prawie sie wykoleja na zakrecie i pomagamy, go ustawic spowrotem na tory. Inni przygotowujacy ladunki wybuchowe...obserwujemy cala operacje i jestesmy kilkanascie metrow dalej gdy dynamit eksploduje, niesamowite i troche przerazajace uczucie. Inni lupia kamienie mlatkie selekcjonujac te ze srebrem. Parokrotnie mijamy miejsca kultu Tio czyli wcielenia diabla. Po 2 godzinach wychodzimy na powiezchnie i brakuje nam slow. My mamy dosc po 2 godzinnach a co dopiero mowic o 40 godzinnym tygodniu pracy. Wracam do hotelu, gdzie Alex juz czeka. Rezygnuje z muzeum historii Potosi i wyrobu monet bo padam z glodu i wybieramy sie na lunch, ktory okazuje sie byc almuerzo completo. Normalnie 5 dan, ale surowki sie skonczyly, bo jest po 14 godz. A almuerzo completo to jest w sumie podawane tylko od 12-14 godz., wiec i tak mamy szczescie. 1wsze danie to zupa jak polski krupnik tylko ze z kukurydza, 2gie to milanesa de pollo czyli cos jak schabowy z kurczaka z mieszanka ryzu i frytek i na deser galaretka... probuje wszystkiego i szczesliwi wracamy na miasto. Potosi to kolejne miasto kolonialne wpisane an liste dzidzictwa kulturowego UNESCO i choc zupeleni rozniace sie od Sucre urzeka nas swymi kolonialnymi domami i waskimi uliczkami. Szybko zalatwiamy bielty autobusowe na jutro i mylac autobus spowrotem z dworca do centrum nagle ladujemy na obrzezach miasta, gdzie ulice tetnia straganowym zyciem...Ja sie czuje w swoim elemencie, ale jednak wracamy do centrum i blakamy sie po uliczkach i kosciolach. Jeden z nich Iglesia de San Martin zupelnie nas zaskakuje. Absolutnie niepozorny z zewnatrz kosciol z wejsciem bocznym przez budowe, ogrodek i piwnice okazuje sie byc perelka barokowa. Nie do przegapienia. Gdy wychodzimy leje, wiec chowamy sie na goraca herbatke, zeby sie rozgrzac i poniewaz nie przestaje wracamy do hostelu. Wieczorem decydujemy sie jednak zajrzec do restauracji, ktora nas zaintrygowala, gdy przechodzilismy tam w ciagu dnia i ktora jest prawie, ze na rogu od naszego hostelu. Puka Wasi, ktore oferuje tylko lokalne dania, a dokladniej mowiac cale 2 Wacazapato i Kalapurka (zmieniaja sie w zaleznosci od dnia). Ja zamawiam to drugie co okazuje sie zupa kamienna ! ;). W doslownym tego slowa znaczeniu, bo na stol wjezdza ceramiczna miska z zupa bulgotajaca jak gejzer przez dwa gorace kamienie, ktore sa wrzucone do srodka. A w sumie jest pyszna lekko pikantna zupa kukurydziana z miesem z lamy. Po leniwym krokiem wracamy do hostelu.