Nie wiem skad sie wziely te pogloski, ze w Boliwi jest zimno ;) ale ja poki co biegam w sandalach i krotkim rekawku i nawet w nocy spiwor na zimowe temperatury i bielizna termiczna sie poki co sie nie przydal. Nawet ostatnia noc w kamiennym domku byla ciepla. Tylko troche krotka, pobudka o 4:30, szybkie sniadanie, pakowanie sie i jedziemy...tzn. powinnismy, bo samochod nie dziala. To poco wstawalismy. Oskar cos grzebie pod maska i z pol godzinnym opoznieniem ruszamy. Inni jak widac tez dopiero, ale to nie przez samochod. Na wysokosci osniezonych szczytow pedzimy do gejzerow (Sol de Manana). Spozniamy sie doslownie o 10 minut na wschod slonca, ale gejzery i tak robia wrazenie. Spacer wsrod buchajacej pary i bulgoczacych bagienek. W Europie pewnie nie mozna by sie zblizyc na 5 metrow a tu jedyne ostrzezenie to Oskar, ktory nam mowi, ze jest niebezpiecznie. Kawalek dalej mamy tez przyjemnosc popluskac sie w cieplych wodach (Chalviri Hot Springs) i rozgrzac kosci. Po Oskar chce wracac do Uyuni, ale po namowie i usmiechu z doleczkami poddaje sie i zabiera nas przez pustynie Salvadora Dali z dziwnymi formami kamiennymi do Laguna Verde, ktora zreszta byla w oficjalnym planie. Na miejscu rozumiem, dlaczego byl oporny, bo Verde nie jest zielone tylko normalne. Nie wiadomo dlaczego, ale jezioro stracilo kolor, albo jestesmy o zlej porze. Jest 10 godzina i zaczynamy droge powrotna. Oskar jest the best z pelna predkoscia przez pustynie. Nie wiem z jaka predkoscia dokladnie jedziemy, bo licznik nie dziala, ale rzuca nas po calym samochodzie a mnie buzia smieje sie od ucha do ucha. Tylko wszedobylski pyl troche mi umniejsza przyjemnosc. Jesli wybieracie sie do Boliwi warto wziasc huste albo doslownie maseczke, zeby chronic sie przed wdychaniem pylu, bo jest WSZEDZIE, biorac pod uwage, ze wiekszosc drog w Boliwi jest nie asfaltowana.
Wracajac podziwiamy znowu doline skal, gdzie dopiero teraz widzimy, ze ciagnie sie ona kilometrami i nawet widac ksztalt wulkanicznego jeziora. Przystanek w wiosce Mar na lunch i o 16 godzinie dojezdamy do Uyuni, gdzie Oskar podrzuca nas nad dworzec autobusowy i szczesliwi zegnamy sie. Jest wczesnie, wiec bez podejrzen idziemy wykupic zarezerwowane bilety, ktore... oczywiscie zostaly sprzedane i nie wazne, ze nasze imiona nadal widac na liscie, ale po prostu zostaly skreslone (Jesli ktos ci proponuje rezerwacje upieraj sie przy zakupie biletu. Rezerwacje tutaj raczej nie dzialaja albo my mielismy pecha). Klotnie nic nie pomagaja. Nic, idziemy do innej firmy i nagle zaczyna sie robic nieciekawie. Okazuje sie, ze wszytskie firmy sa wysprzedane i ludzi takich jak my szukajacych miejsc w autobusie do Oruro jest jeszcze kilkanascie, a wiec to prawie jak wyscigi. Jedyna mozliowsc to jechac busem do CBBA, ktory jedzie przez Oruro i wysiasc wczesniej. Firma robi interes zycia, bo za bilet zyczy sobie 100Bs (normalnie kosztuje 20Bs), ale to jedyna mozliwosc zeby wydostac sie z miasta, a naprawde nie ma tu co robic. Nastepny bezposrdeni bus dopiero nastepnego dnia wieczorem i wtedy nie oplacaloby sie nam zatrzymywac sie w Oruro, wiec sie decydujemy i dobrze, bo kilka minut pozniej bilety sa juz sprzedawane po 120Bs. W autobusie dowiadujemy sie, ze jakis czas temu najwieksza firma oferujaca autobusy do Oruro przestala dzialac i od tego momentu jest taki problem. Szwedzka para jedzie z nami, bo nie dostali bezposrednich bieltow do La Paz. Ale my miejsca mamy, wiec juz z ulga przysypiamy w trzesacym autobusie. Dobranoc