Z Soraty bez problemu zabieramy sie busem truffim pelnym swoiskich zapachow w kierunku La Paz i prosimy, zeby nas wyrzucic w polowie drogi w wiosce Huarina, gdzie bedziemy lapac co sie da do Copacabany, bo bezposrednich polaczen z Soraty nie ma. Pierwsza czesc planu przebiega bez problemu i dojezdzamy do glownej trasy na Copacabane, gdzie musimy zlapac stopa. Busy powinny jezdzic co pol godziny, ale zero reakcji na nasze machanie, jak zreszta wszelkie inne pojazdy. Za moja namowa Alex pyta w sklepie o jakis karton i pisak, zeby napisac dokad chcemy jechac jak prawdziwi autostopowiczowie, ale wraca z pustymi rekami i informacja, ze busy jezdza co pol godziny...Przegrzebuje pol plecaka i w koncu znajduje pol kartki na ktorej pisze wielkimi literami Copacabana. Nie wielkie to ale lepsze niz nic. I zaczyna sie moja zabawa. O dziwo nagle mam kontakt z kazdym kierowca, jedni machaja, ze nie, inni mrugaja swiatlami a po 15 minutach siedzimy w busie pelnym spiacych babc, do Copacabany:) Babcia co jedna to lepsza, jednej ciagle spada kapelusz na mnie, drugiej tobolek z dobrobytkiem, ciagle przepraszanie i smiech. Przez prom w Tuquina bez problemu docieramy do Copacabany. Lokujemy sie w Hostalu Colonial de Lago zaraz przy busach i porcie (nie ma jak wygoda;)) , gdzie dostajemy bardzo jasny pokoj prawie z widokiem na jezioro (prawie, bo widok jest dopiero na wyzszych pietrach)...No to na miasto. Turysta na turyscie, a raczej dredowiec na dredowcu, ale mozna znalezc swoje miejsce. Zalatwiamy lodke na jutro na wyspe slonca i zwiedzamy miasto...rynek, gdzie robimy zakupy na piknik na jutro, port z rowerami wodnymi, imponujaca bazylike i test mojej sprawnosci zdrowotnej czyli gora Calvaria z widokiem na zatoke (nie da sie tak bez chodzenia). Pod gorke idzie mi ciezko, ale nie poddaje sie. Na gorze dopada nas gadatliwa boliwianka, ktora mijalismy juz po drodze i ktorej buzia sie nie zamyka. No to zaczyna sie rozmowa skad, gdzie, i wogole, jak sie okazuje, ze jestemy z Alexem tylko znajomymi, to oczywiscie wypytywanie jak to, czy nie chce kiedys wyjsc za maz, no i co z dziecmi i wogole....Udaje nam sie uciec na zachod slonca do portu i po zmierzamy do znanej Alexowi resturacji Sujma Wasi, gdzie podobno mozna zjesc najlepszego pstraga. Zasiadamy, nikogo nie ma. Gdy w koncu udaje nam sie dopasc kogos w kuchni, pani mowi, ze otwieraja dopiero za godzine. Po tym czasie wracamy i resturacja jest zamknieta...(?) No coz nie trzeba tego rozumiec. Idziemy gdzie indziej na zupe z quinua. Tez dobra.