I co jeszcze moze mi sie przypaletac? Pol nocy spedzam w toalecie...W zadnej mojej podrozy do tej pory nie bylam chora ani nie mialam problemow z zoladkiem, a teraz wszystko na raz. Niezla zabawa. Ale nic to, o godzinie 7 rano jestesmy odbierani z hotelu prywatnym transportem przez naszego przewodnika Ramiro z Adolfo Andina (swietna i bardzo profesjonalna firma wyspecjalizowana w wedrowkach i wspinaczce w wyoskich gorach). Dzis przeciez kolejny 5000cznik... Wyjezdzamy poraz 100tny ta sama droga poza La Paz i po 30km wjezdzamy w odosobniona doline i polna droge. Po drodze tylko odosobnione domki, lamy, strumyki i absolutna cisza. My dwoje i troje facetow. Przewodnik, kierowca i nawigator (?) dopiero spowrotem okazuje sie, ze kierowca sie po prostu dopiero uczy. Na poczatku idzie nam niezle, az w ktoryms momencie samochod zakopuje sie w blocie i ani rusz. Probuja wprzod i wstecz, ale konczy sie to tylko tym, ze samochod jest caly umorusany blotem i nic nie widzimy. Ale w koncu jakos sie udaje i pare metrow dalej zatrzymujemy sie u stopy gory przy jeziorze Tuni. Otoczeni jestesmy pasmem Condoriri. Nasz cel to Mirador (Cerro Jattayco) 5.224m, ktory jest swietna baza wypadowa i miejscem aklimatyzacji na wyzsze wspinaczki. Moje cialo strajkuje juz po paru metrach, co rowniez komunikuje, ze chyba to nie ma dzis dla mnie sensu. Ale Ramiro, bardzo sprytnie mowi, ze tylko jeszcze do nastepnego pagorka, bo tam lepszy widok, albo mniej wieje, albo cos. Ja ledwo zipie. Wspinaczka na Chacaltaya to byl pikus przy tym. Chyba wczorajsza wycieczka do Coroico, ktora miala byc malym spacerem w ramach wypoczynkowych , a okazala sie dluga meczaca wedrowka i do tego zmiana wysokosci (to jednak nie dobry pomysl jechac gdzies bardzo nisko jak nastepnego dnia sie wspinasz) daly nam bardziej w kosc niz myslelismy. A juz bylo tak dobrze. Po 1/3 drogi (na 4999m ;)) staje i chocby mnie bawoly ciagnely moj organizm nie zrobi ani kroku wiecej. Nie po to tu jestem, zeby sie meczyc. Chlopaki ida dalej, a ja sie lokuje na jednym z pagorkow z super widokiem na wyzej polozone jezioro, zakladam na siebie wszystko co mam i sie rozkoszuje. Po chwili dolaczaja do mnie lamy (z czego jedna jest mna zdecydowanie zainteresowana...hm) i sie tak razem pasiemy. Choc proba zjedzenia czegos z mojej strony konczy sie fiaskiem. Jest super. Chwila ciszy i spokoju, absolutnej blogosci, tylko ja i gory. Chlopaki wracaja po jakichs kilku godzinach (tez nie doszli na szczyt tylko zrezygnowali wczesniej...haha niezly przyklad dalismy) i schodzimy na dol do czekajacego samochodu, ktory znowu blyszczy i ani sladu blota. Wsiadmy i co?...oczywiscie zaczyna sie ulewa i to do tego z piorunami. Okna nie sposob otworzyc, wiec po chwili wszystko zaparowane i nic nie widac. Zatrzymujemy sie i pan przeciera szyby. Za chwile to samo (jak do tej pory spotkalismy tylko jeden samochod z dzialajaca wentylacja i to nie byl ten...), az w koncu wpada na genialny pomysl, zeby wysmarowac szybe jakims plynem i juz wiecej nie paruje i cale szczescie bo na drodze jedna wielka blokada drogi w postaci lam. Nie to, ze maja niekonczace sie laki naokolo, ale chyba w stylu boliwianskim przeciwko czemus protestuja...Reszte drogi przesypiam i budze sie niedaleko hotelu, gdzie zostajemy zatrzymani, bo pan wjechal w nasza droge, a dzis przeciez czwartek i nie wolno (?) i dostaje mandat...ups. Do hotelu dochodzimy na pieszo i ja klade sie na reszte dnia z goraczka...
P.S. to dla tego wlasnie jak sie ma objawy grypy i walczy z wysokoscia powinno sie wrocic i wyspac minimum tydzien we wlasnym lozku, a nie probowac cos na sile...ale i tak bylo SUPER, dzien relaksu i medytacji ;)