Pobudka. Quitaja nie ma. Pan z hotelu mowi, ze nie wrocil, wiec zapada lekka konsternacja i juz chcemy aktywowac plan B, po czym pan potwierdzenie, ze jednak jest. No to czekam. Dostajemy kawe, oferte sniadania, pomoc przy rezerwacji hotelu w Nyungshwe, czyli 3 telefony bez resultatu. Pojawia sie Quitai. Okazuje sie, ze wczoraj balowal jeszcze dluzej i chyba ma kaca. Ani cienia nieporozumienia ani pozstalosci z wczorajszej dyskusji. Jak zawsze usmiechniety i chetny do pomocy, wiec wychodzimy z zalozenia, ze sie chyba wczoraj nam chlopak po prostu rozkleil pod wpywem alkoholu. Ale dzis znowu caly Quitaj. Zalatwia przewoz plecakow na dworzec, zebysmy nie musieli ich ze soba dzwigac. Zegnamy sie z nasza mama hotelowa, ktora jeszcze za nami biegnie zeby nam dac wode na droge. Spacerujemy na tutejszy rynek, ktory pelen jest ludzi Pa-O. Kolorow i gwarno. Pieknie. Z rynku Quitai negocjuje tuk tuka, ktory zabiera nas do wioski Sun-bon, gdzie mieszkaja kobiety zyrafy. Wyjezdzamy za Loikaw i trafiamy do wiosek tuz przed terenem zamknietym. Kiedys mieszkalo tu cale plemie, ale teraz zostaly tylko 4 kobiety, ktore mam wrazenie znac juz z tysiaca fotografii. My za pozwoleniem robimy kolejne tysiac bo sa niesamowite. Smieszki. Wedrujemy od domu do domu, gdzie w ostanim trafiamy na impreze, a raczej zycie codzienne, bo zostajemy zaproszeni na degustacje wina ryzowego, ktore oni pija jako herbate caly dzien. Swiadomosc, ze te kobiety i ten swiat przestanie istniec za kilka lat jest przerazajaca. Musimy jednak wracac. Tuk tuk wyrzuca nas na miescie, gdzie najpierw jemy lunch w restauracji nad rzeka, a pozniej czekamy na pick-upa do Pekon, czyli na laweczce pod drzewkiem dywagujemy o sytuacji politycznej w Polsce, bo mamy akurat chwile czasu...absurd. Nadjezdza bus i mnie oczy sie swieca, bo chcialabym na pace, ale w podwiewajacej spodniczce moze nie wypada. Ale z jakichkolwiek planow nici, bo dostajemy miejsca dla vip-ow w kabinie kolo szofera, i zadne dyskuje nie pomagaja. Co konczy sie powolnym gotowaniem nas na miekka od zaru z silnika, ale wiem , ze intencje mieli dobre. W drodze powrotnej znowu podziwiamy wioski i lokalne zycie i nie mozemy sie nadziwic ich systemowi i ufnosci, gdy poraz kolejny widzimy pliki pieniedzy nadawane w woreczku jako paczka, czyli tak zwane przelew pieniedzy po birmansku. To niesamowite. Na check poincie, ktory mijalismy wczoraj lekkie poruszenie, gdy widza biale twarze i rozluznienie, gdy nas rozpoznaja. Tylko machaja, ze wszytsko ok. Na kolejnym check pincie nie idzie nam juz tak lekko i calu bus czeka cierpliwie gdy Quitaj z rozmachem cos tlumaczy oficerom. Chyba poskutkowalo, albo pieniadze zmienily wlasciciela, bo nas w koncu przepuszczaja. Dojezdzamy do Pekon, gdzie wzbudzamy furrore. Conajmniej jak jakies gwiazdy, choc nieco przybrudzone i zmeczone zmierzamy do hotelu niedaleko przystani, skad bedziemy musieli wziasc jutro lodke. W wejsciu z okrzykiem radosci wita nas brytyjczyk...no mowilam, ze zostalismy gwiazdami;)...kaza nam wszystki zajac miejsca w poczekalni i zaczyna sie wielka dyskujsa. Nas co chwila tylko pytaja a to paszport, a to moze kopie, a to cos tam. Po paru minutach wkracza oficer policji w pelnym mundurze i...rozowych japonkach i cala procedura ropoczyna sie od nowa. Oficer niby sie usmiecha, ale chyba niezbyt przekonany, bo ciagle tylko kiwa glowa na nie. Quitaj przechodzi sam siebie. Oficer odjezdza z naszymi papierami. Pozniej sie dowiadujemy, ze w tym hotelu nie wolno nocowac obcokrajowcom i gdybysmy my nie przyjechali to Brytyjczyk, ktory okazuje sie byc nauczycielem angielskiego w Yangon podrocujacym wokol jeziora Inle na rowerze, bo ma akurat tydzien wolnego, zostalby odprawiony z kwitkiem. Ale po dlugich negocjacjach w koncu sie udalo przekonac oficera, tylko, ze na wszelki wypadek on jeszcze sprawdzi na posterunku. Dostajemy jednak juz klucze do pokoi, gdzie zostawiamy rzeczy i idziemy ogladac wioske. Po drodze Quitai informuje nas, ze oficer potwierdzil, ze mozemy zostac tylko Brytyjczyk musi sie stawic jeszcze raz na posterunek. Na ulicy Bartek robi furrore, bo zalozyl longi i zaczynaja sie chichoty i negocjacje, ktora go dostanie. O mnie chyba mysla, ze mnie na longi nie starczylo, ale suma sumarum, pewnie pol wioski juz o nas gada. Zeby bylo malo w drodze powrotnej dostajemy zaproszenia na kolejne wino do lokalnego baru gdzie Quitaj juz znalazl znajomych i gdzie wszyscy chca nas poznac. Atmosfera szampanska, wiec z grzecznosci sie dosiadamy i zprobujemy sie porozumiec rekoma i nogami, ale w szczegolnosci za pomoca Quitaja. I znowu nas zadziwaja wiedza na temat Polski, glownie o 2giej wojnie swiatowej i Janie Pawle II, ale tego sie nie spodziewamy w wioskowym barze w Birmie. Opuszczamy biesiade i spacerem przez wioske wracamy do hotelu. Kolejny super dzien.