Pobudka o godz. 5:30 po nocy z cala chorda psow wyjacych do ksiezyca (dzis pelnia) i walczacych miedzy soba i chorda nastolatkow strzelajacych sztuczne ognie pod naszym okne, wiec obudzenie sie troche nam zajmuje. Ale sprawnie w kilka minut jestesmy wyczekowani i na sniadaniu, gdzie w przeciwienstwie do nas pan sie chyba jeszcze nie obudzil, bo na nasza prosbe o jajka i tosta dostajemy kanapke z jajka z chlebem w srodku. Oczywiscie im wiecej oleju tym lepiej jak wszedzie w tym kraju, ale jakos dobrze nam to robi. Za 200kyat jedziemy tuk tukiem do przystani, gdzie kupujemy bielty na prom, za cale 10$ i dostajemy jeszcze wode i miejsca na deku. Przygotowani na kilkugodzinna podroz (7godz. wedlug przewodnika) przysypiamy po drodze wsrod doslownie holenderskie krajobrazow z wielka rownina pol ryzowych i tylko zarysami gor gdzies w oddali. Z nami na pokladzie jeszcze para francuzow, co nas troche uspokaja po wczorajszych schizach i przeswiadczeniu, ze jestesmy jedynymi szalencami. O godz. 11 czyli po 4 godzinach na lodzi ku naszemu zaskoczeniu dobijamy juz do Mrauk U, ktore okazuje sie przeurocza wioska i powrotem do normalnego swiata, ktory znamy, czyli usmiechnietych ludzi, machajacych dzieci i idylli wioskowego zycia. Moja komorka nie pokazuje tu nawet opcji SOS, czyli wyladowalismy na koncu swiata. Super. Nawet hotel (Golden Star Guest House- 10$) udaje nam sie dostac od razu. Warunki standardu Pekon i pewnie znowu wywieziemy mrowki ze soba, ale jest ok. Padamy, ale ruszamy do swiatyn. Dzis pelnia ksiezyca i ich swieto zwiazane ze swiatlem, co widzimy na kazdym kroku. Wszyscy w swoich niedzielnych wdziankach pedza, zeby oddac chold buddzie. Doworzeni samochodami, tuk tukami i rowerami. W poblizu swiatyn caly jarmark, co tylko dodaje im uroku, bo widzimy, ze zyja. Ale i bez tego wrazenie byloby niesamowite. Zupelni inny styl z ceglanych kamienie majacy za karku dobre kilka por deszczowych i wewnetrznych kregow wypelnionych posagami buddy a konczacych sie przy glownym posagu w centrum. Jest godzina 14 a my widzielismy juz wszystkie najwazniejsze swiatynie poczynajac od pagody Shi-Taung z niby erotycznymi figurami i gdzie dopada nas urzednik od oplat archeologicznych w Mrauk U (5$), poprzez bunkrowa Dukkhan thein i cala reszte naokolo wlaczajac w to wszystkie stupy dzwoneczki. Wszedzie oczywiscie pelno ludzi i grupki mezczyzn siedzacych na trawnikach. Przypadkiem trafiamy na wielkie biesiadowanie, gdzie jednak nas wyganiaja, moze bez bialej koszul nie wolno w chodzic;) Hm nasze szybsze przybycie do Mrauk U i tempo zwiedzania nagle otwiera nam alternatywe skrocenia pobytu..., no i zaczyna sie burza mozgow. Bo poza wycieczka do wiosek mniejszosci Chin z kobietami o wytatulowanych twarzach (cena kotra slyszelismy to 60$ za wycieczke, ale to jeszcze bez negocjacji) prawie wszytko juz widzielismy. Dylemat polega na tym, ze jesli udamy sie do wiosek to nastepna lodz powrotna mamy dopiero we wtorek, bo w poniedzialki lodzie do Sittwe nie plywaja. A jesli przeprawa lodzia do Sittwe trwa faktycznie tylko 4 godziny to udaloby sie nam moze nawet zalapac na lot tego samego dnia z Sittwe do Thandwe lub Yangon. Zaczynamy wiec mission impossible znalezienia biletow na lot. I tu natrafiamy na ograniczenia komunikacyjno-religijne, bo w zwiazku z swietem, wioska jest jak wymarla i prawie wszystko pozamykane, a nawet jesli jest otwarte to nikt tu nie mowi po angielsku. Przechodzimy cale Mrauk U wzdloz i wszerz (pytajac w domach sklepach i hotelach i resortach, ktore wedlug przewodnika powinny miec internet, ale okazuje sie, ze corpawda maja wlasna przystan i prywatne pole ryzowe, ale internetu i obslugi mowiacej po angielsku to juz raczej nie) bez rezultatu nabierajac przeswiadczenia, ze wynalazek lotnictwa tu jeszcze nie dotarl, bo poki co proponowano nam tylko rowery, busy i lodzie. Jeden pan twierdzi nawet, ze jest bus z Mrauk U do Mandalay, jesli ma sie ze soba towarzyszacego przewodniak, choc pewnie ma na mysli drugiego Quitaja i budget na lapowki, bo wedlug Lonely Planet to dla turystow nie mozliwe. Ale jesli to sie powoli zmienia, to bylby niesamowity postep, bo z Bagan do Mrauk U jest jakies 150-200km, a nie kombinowanie przez Yangon lub Thandwe samolotami tak jak my musielismy. Suma sumarum idziemy cos zjesc, bo nic wiecej nie wskoramy i decydujemy po prostu wrocic jutro lodka do Sittwe nawet jesli wlos nam sie jezy na sama mysl i tam kombinowac dalej. Wyglodniali, bo wczoraj w Sittwe, jakos nie odwazylismy sie jesc, a kanapka jajeczna z nadzieniem tostowym byla juz dawno, rzucamy sie na jedzenie w postaci zupki z makaronem i makaronu z warzywami na dokladke (bo o dziwo w kraju pol ryzowych nie maja dzis ryzu) w restauracji ‘For you’gdzie pani dopiero co otwiera kuchnie i naokolo biegaja dzieci z tasakami. Jedznie dociera buchajace para i co najlepsze dostajemy tradycyjnie lyzke i widelec, ktory tu jest uzywany tylko do nakladania sobie jedzenia na lyzke, poczym pani biegnie do nas z paleczkami, zeby ulatwic nam zycie, bo wychodzi z zalozenia, ze to pewnie dla nas prostsze niz ich tradycyjne jedzenie lyzka i widelcem....Dla zmylenia przeciwnika ja jem paleczkami i lyzka ;) Najedzeni i szczesliwi robimy prawdziwa sjeste i odsypiamy nieprzespana noc. Budzimy sie na zachod slonca i zmierzamy znowu do swiatyn, gdzie maja sie odbywac glowne obchody swieta. W pagodzie Shi-Taung faktycznie pelno, modly i spiewy. Tym razem same kobiety, wiec Bartek udaje, ze nie wiemy o co chodzi. Wokol noc i wszystkie ulice i domy ustrojone w lampiony lub swiatelka w postaci swieczek. Po drodze napotykamy sie nawet na rodzine puszczajaca akurat lampion w postaci balonu na grzane powietrze ze swieczki, ktory jest typowy dla Taunggi, ale dopiero w listopadzie. Wyglada niesamowicie i radosc dziecie nie ma konca. To sie nazywa szczescie. W oddali widzimy jeszcze inne swiatelka szybujace w niebo zanim zaczyna padac. W drodze powrotnej zagladamy jeszcze do baru Happy Garden obok naszego hotelu, ktory okazuje sie miec calkiem niezla karte menu , ale my tylko na piwo na rozluznienie po emocjach i trudzie ostatnich dni. Nagle zdajemy sobie sprawe, ze prawie nie mamy juz co kombinowac, bo prawie wszystko co chcielismy juz widzielismy i to z nadwyzka. Mozemy sie skupic na plazy... Padamy zupelnie, plaza wola, ale przy piwie i pieczonych orzeszkach nerkowca z imbirem juz zaczynamy kombinowac, ze jesli udaloby sie wyleciec jutro to moze uda sie i do Ngapali i do Pathein i moze jeszcze Bago. Nie wazne, ze ledwo co widzimy na oczy, ale to chyba choroba nieuleczalna. Ale blogosc tej wioski i calego dnia wygrywa. Do tego pani obslugujaca, ktora na dzien dobry przeprasza nas za to, ze pada deszcz i co chwila pyta czy wszystko w porzadku. Co za kraj...