Poranna pobudka. Szkoda, ze nie zobaczymy wiosek, ale jednak wolimy zaryzykowac brak lotu dzis w Sittwe niz utkniecie w Mrauk U i pozniej brak lotu, wiec sprawnie zbieramy rzeczy i podazamy na prom. Moj plecack w noc zmienil sie w mrowisko, chyba przez rozlana wodke...Wiekszosc udaje mi sie strzepnac, a pozniej sie okaze ile jeszcze zostalo pasazerwo na gape. Na lodce jestesmy sami i dzis udaje nam sie wypatrzec, ze lokalsi placa 2.500 kyat, a my swoje przepisowe 10.000. Nic na to nie poradzimy, ale jak uliczny sprzedawca probuje nam sprzedac smazone przysmaki za 1000 z usmieszkiem na twarzy, choc widzimy, ze lokalsi placa 200, to mu je po prostu zwracamy i dziekujemy. Cwaniaczkow nie lubimy. 4,5 godzinna ( bo pod prad) wydaje nam sie jeszcze lepsza niz w druga strone, ale to pewnie kwestia wyspania. Relaksujemy sie na deku i biorac pod uwage, ze to juz nasza kolejna wycieczka lodzia czujemy sie troche jak na cruiserze, gdzie tylko od czasu do czasu wysiadamy, zeby zobaczyc kolejne miasto. Tylko na cruiserze, pewnie siedzielibysmy w towarzystwie pan popalajacych co chwila cheeroty i plujacych betlem i pana spiacego na deku z cewnikiem w reku, ktory ledwo zipie. Chwile zastanawiamy sie, czy mozemy mu dac jakies lekki, ale nie wiemy co mu dolega, wiec tego nie robimy. Co znowu nam sie rzuca w oczy to fakt, ze nawet bez odswietnych stroi codzienne longi jest tu o wiele bardziej kolorowe i dobrane niz np a Mandalay, gdzie zestawy i kolory byly nie do zniesienia. Dobrze nam. Na przystani w Sittwe znowu z daleka wypatruja obcokrajowcow, od ktorych musimy sie odganiac lokciami. W koncu z jednym jedziemy za 2000kyat do Mya Guest House, gdzie nocowalismy w drodze do Mrauk U, rzucamy plecaki i mnie na herbatke w towrzystwie chyba jakichs mafiozo jezdzacych na harlejach, wiec siedze cicho i udaje, ze mnie nie ma, a Bartek pedzi by sprobowac zalatwic moze jakies bilety na dzis. Jestesmy doslownie o 15minut za pozno, zeby zalapac sie na dzisiejszy lot, ale mozemy dostac bilety na jutro za 56$. Super. Tylko, ze nie mozemy ich jeszcze kupic tylko musimy przyjsc po 15stej godzinie, ok. Skoro to biuro nie moze to idziemy dalej do innego i nagle slyszymy inne godziny lotow i inne ceny...wyzsze. Jest doperio 14sta, wiec zeby zabic czas siadamy na shaku banannowy, w ktorym faktycznie banany sa, lod jest i mleko niby tez, ale w proszku i po idziemy dla zabawy na pieszo na lotnisko. Ja z parasolka na slonce, Bartek dzielnie, bez bo chce wyrownac opalenizne na twarzy. Po drodze niedaleko lotniska, zagladamy, do pagody, ktora nas zadziwia, bo ten wielki zloty dzwonek okazuje sie w srodku orgomna zdobiona hala, a nie tylko mala salka. Takiego stylu jeszcze nie widzielismy. Po drodze zaczepiamy policjantow i udajac samolot potiwerdzamy, ze idziemy w dobrym kierunku, bo nie rozumieja po angielsku slowa ‘airport’. Na lotnisku slyszymy jeszcze inna godzine i czas odlotow u jednej lini lotniczej (inne sa nieczynne) i zastanawiamy sie czy jutro wogole cos leci. Do tego jeszcze widzimy, ze wlasnie cos odlatuje, wiec moze jakbysmy pojechali prosto z promu na lotnisko, to wbrew temu co mowila pani z biura zalapalibysmy sie na lot, ale teraz juz za pozno. Zbliza sie 15godz., wiec wracamy do naszego biura, gdzie bylismy rano i chcemy kupic obiecane bilety. Nagle mowia, ze cena sie zmienila i bilety kosztuja juz 94$, hm to interesujace. Chcemy potwierdzic w drugim biurze, ale tam juz zamkniete. Albo rozeszla sie wiesc, ze szukamy biletow albo faktycznie podrozaly, ale no coz nie mamy wyjscia. Po kolejnych 150km przechodzonych, zeby je dostac, w koncu je kupujemy, zeby miec swiety spokoj i nie utknac w Sittwe, choc dzis miasto wydaje nam sie zupelnie inne.Jakby troche bardziej slonneczne, nagle kilku ludzi sie usmiecha, widzimy jednego turyste na drugim. Skad oni sie wzieli? Czyzby wczoraj oglosili zawieszenie stanu wyjatkowego i nagle wszyscy sie rzucili? Hm, zaczynamy watpic czy pomylilismy miasta. Rozsiadamy sie w kafejce kolo naszego hotelu, ktora rzadza dzieci, a najmniejszy robi za szefa. Zreszta w hotelu nie inaczej, ale sa przebojowi, wiec dostaja od nas napiwki. Kafejka pelna mezczyzn intensywnie dyskutujacych i popijajacych herbatke. Biorac pod uwage, ze to na terenie akademika to chyba trafilismy na jakichs profesorow. Pelna kultura i ani grama batelu.
Wyglodniali w koncu trafiamy na curry, warzywka i ryz na druga strone ulicy, gdzie pani chce nas chyba uwedzic razem z jedzeniem, bo tak dymi z pieca, ale jedzenie ok, i bardziej lokalnie sie nie da. Lokalsi jedza nawet rekoma, a my dostajemy tradycyjnie lyzke i widelec, co w przypadku kawalkow wolowiny sie nie przydaje, bo chyba nawet podeszwa jest mniej twarda, ale pani kucharka raz dwa wyciaga nozyczki i tnie nam wolowinke na malutkie kawalki typu polykac a nie gryzc i dalej wszyscy nam kibicuja w jedzeniu. Na deser zestaw ciasteczek, bo dawno nie jedlismy i wieczorkiem relaks na tarasie w hotelu. A tu naokolo jedna wielka impreza. Po ulicach kraza samochody pelne kolumn i tanczacej mlodziezy z muzyka ‘umcy umcy’ na cala glosnosc na miare parady wolnosci. Odstrojeni z plakatami Linking Park albo gipsy punk. Co drugi Tuk Tuk oswietlony na czerwono i z magnetofonem, wsiadasz i jezdzisz po ulicach. Dzis rzadzi mlodziez i znow sobie myslimy za kilka lat tradycyjnej Birmy juz nie bedzie. Nie wiemy o co chodzi, ale to zupelnie inne miasto. Do tego wszedzie nadal fajerwerki i domy ozdobione lampionami, wiec chyba obchody wczorajszego swieta tu sie jeszcze nie skonczyly. Na ulicach nadal mijamy zasieki i policja z karabinamy, ale dzis wydaje nam sie zdecydowanie bardziej ludzkie.
Na dobranoc urzadzam bitwe z mrowkami, bo gdy wyciagam kosmetyczke, znowu wylewa sie mrowisko. Nasze dzisiejsze rozwazania co do migracji mrowek staja sie rzeczywistoscia...